Wiecie, jaki jest problem z filmami opartymi na faktach? Nie wiadomo, co w nich właściwie podlega ocenie: fabuła, ergo autentyczna historia, która mogła przydarzyć się każdemu z nas, czy jej realizacja. W filmie Bayony kłopot ten, na szczęście, nie istnieje, bo jedno i drugie trzyma wysoki poziom. Tylko że… Właśnie. O tym za moment.

 

Maria (Naomi Watts) i Henry (Ewan McGregor) są amerykańskim małżeństwem, mieszkającym tymczasowo z dziećmi w Japonii. Stamtąd wyruszają na wakacje do Tajlandii. Wypoczynek zostaje okrutnie przerwany przez falę tsunami, która czyni nie tylko niewyobrażalne szkody na lądzie, ale i w sercach rozdzielonych ludzi. Rozpoczyna się walka o przetrwanie i pełne nadziei poszukiwanie ukochanych.

Piękna to historia, co tu dużo mówić. Zwyczajna u swych źródeł, przerażająca w kulminacji, wzruszająca i niemożliwa w epilogu. Niemożliwa, bo jednak trochę filmowa (te wszystkie dziwne zbiegi okoliczności i rozwiązania z kategorii „o mało co”), a przecież to wcale niezmyślone życie, wspomnienie ludzi, którzy – no właśnie – to jasne, że przeżyli, bo skąd niby wiedzielibyśmy o ich przeżyciach. Nie wiem, co właściwie jeszcze można tu powiedzieć. Życie to życie, zdumiewa i zawstydza najlepszych scenarzystów i zawsze przekona bardziej niż najwierniejsza fikcja.

Pod względem realizacji wszystko zdaje się być dopracowane. Mówię, oczywiście, o kwestiach widocznych dla takiego laika, jak ja, który widzi tsunami i myśli „tsunami”, a nie „kilka wyolbrzymionych komputerowo wiader wody”. Zdjęcia są niezwykle wyraźne, a pewna jaskrawość kontur, która niejednokrotnie pojawia się w scenach walki z żywiołem, jest nie tylko celowa, ale i bardzo trafna. Jest żywo i wyraźnie, choć nie zawsze forma idzie w parze z treścią. Niektóre sceny, które – jak mniemam – miały być wymowne, nieco się poodchylały i w efekcie coś, co miało być jasne przez sam obraz, było niezrozumiałe i pozostawiało w przykrym poczuciu dotknięcia niespójności. Mowa tu przede wszystkim o scenie z dziećmi jadącymi w nieznane, sąsiadką ze szpitalnej sali i finałowych kadrach w samolocie. Można się domyślać o co tu chodzi, ale mając na uwadze fakt, że nie jest to film metaforyczny i cała reszta podana jest na tacy, to zwyczajnie chyba nie wyszło.

Oscarowa nominacja dla Naomi Watts wymusza jeszcze zdań kilka na temat aktorstwa. Powiem tak: rozumiem, dlaczego Watts dostała w tym filmie dostrzeżona i poniekąd się z tym wyborem zgadzam (tym bardziej, że pierwszoplanowych aktorek, które wybiły się mocniej, w analizowanym okresie nie było jakoś szczególnie dużo), ale… Właśnie. Czy nie uważacie, że McGregor zagrał równie przejmująco, tylko po prostu było go na ekranie mniej? Scena, w której wykonuje telefon i zwyczajnie się rozkleja jest niesamowita i tylko podkreśla z jaką lekkością aktor wchodzi w swoje role, mimo brytyjskiej powściągliwości w postawie. Ale cóż. Nie od dziś wiemy, że Ewan jest na czarnej liście Akademii (razem z kilkoma innymi geniuszami, jak choćby Depp, DiCaprio czy Nolan). Bywa.

Nie wiem, czy też to macie, ale ja jakoś nie do końca potrafię się do tego filmu odnieść. Niby ogląda się go w napięciu i na sporych emocjach, ewidentnie porusza i wzrusza, a jednak jakoś trudno go ocenić. Że jest niezły – to na pewno. Że ładnie zrealizowany – no tak. Że dobrze zagrany – też. Ale choć pojedyncze kadry zapadają mocno w pamięć, całość nie pozostawia jednak takiego wrażenia, że chciałoby się do kina wrócić, zobaczyć raz jeszcze. Nie żebym chciała, bo – jak wiecie – z szacunku do własnego czasu i dobrych filmów, których jeszcze nie zobaczyłam, nieczęsto wracam nawet do tych, które bardzo mi się podobały, ale jednak to miłe uczucie wyjść z kina ze zdrowym, podniecającym niedosytem. Znacie to? No więc właśnie.

Czy polecam? Mimo niedosytu, tak, bo na jednorazową podróż do cudzych, tragicznych i/więc poruszających doświadczeń, zrealizowanych w całkiem umiejętny sposób, nadaje się znakomicie.