Rate this post

Bałam się o ten film. Po ostatnim pomyśle Soderbergha (Magic Mike – poczytacie o nim tutaj), który, notabene, miał zwieńczyć jego reżyserską karierę, zwątpiłam zupełnie, że facet – ten sam, który raczył nas nieraz świetnym kinem społecznym – wybudzi się z tej niefortunnej, rozrywkowej śpiączki. Niejednokrotnie zresztą wspominałam tu, że mam do jego twórczości stosunek bardzo ambiwalentny. Z każdym właściwie kolejnym projektem dawałam mu jeszcze jedną szansę, żeby zaufać, żeby się przekonać. Nie wierzyłam, że ktoś, kto wypuścił film tak dobry film Erin Brockovich, tak interesujący jak Traffic czy tak świeży jak Seks, kłamstwa i kasety wideo, może się wyłożyć przez głupią rozrywkę. Z niepokojem obserwowałam przygotowania do zdjęć nad Side Effects. Temat – poważny, obsada – przedziwna (trójka ulubionych pracowników Soderbergha, którzy razem wzięci stwarzają wrażenie mieszanki tak wybuchowej, co niepewnej w smaku + fantastyczna Mara, o której kolejną po obłędnej Dziewczynie z tatuażem rolę wszyscy drżeliśmy), niecierpliwość wzmagała się więc z każdym dniem. W ramach 6. edycji festiwalu OFF Plus Camera miałam okazję zapoznać się z Panaceum kilka dni przed oficjalną polską premierą. Szczęśliwie, bo dzięki temu mogę Was z czystym sumieniem i ogromną zachętą wysłać do kina już na piątkowy wieczór.

 

Emily (Rooney Mara) wpada w potężny dołek, gdy jej mąż (Channing Tatum) zostaje aresztowany za oszustwo finansowe. Z depresji pomagają jej wyjść psychiatrzy, dr Victoria Siebert (Catherine Zeta-Jones) oraz dr Jonathan Banks (Jude Law), który przepisuje kobiecie nowy, eksperymentalny lek. Skutki uboczne nowego antidotum na kiepski stan psychiczny okazują się jednak porażające…

 

Soderbergh kolejny raz udowodnia, że kino zaangażowane, społeczne wychodzi mu sto razy lepiej niż rozrywkowe. Panaceum zwodzi już na etapie zwiastunów – intrygujących, ale, wydawałoby się, całkiem czytelnych. Nic bardziej mylnego. Temat, który próbuje nam sprzedać reżyser, jest właściwie tylko pretekstem do uruchomienia potężnej machiny, w której w procedury medyczne i branżowe intrygi zawsze mają wspólny mianownik w postaci czynnika ludzkiego. Wszystko to koncentruje uwagę w najwyższym stopniu, a znakomity montaż nie pozostawia miejsca na nudę. Tempo jest tu zresztą świetnie wyważone – wyjaśnienie frapującego obrazu z prologu przychodzi tuż po rozeznaniu się w sytuacji fabularnej i od tego momentu – z niewielkimi wyjątkami – akcja przyspiesza, by w ostatniej części filmu wyrzucić kilka bomb i wpuścić nas w to pogorzelisko wraz z coraz mniej jednoznacznymi w ocenie bohaterami. Fabularnie jest tu kilka niedociągnięć, powodujących, że pewne sprawy wydają się nietrudne do przewidzenia, ale w tym wypadku jest to raczej zaletą filmu, bo pozwala złapać pewien trop. Czy słuszny – to się okaże. Bez wątpienia jednak Panaceum angażuje, sprytnie lawiruje między emocjami, w które z łatwością nas wprowadza i wykorzystuje każdą chwilę nieuwagi, by zaskoczyć.

 

Ulubione trio Soderbergha radzi sobie naprawdę nieźle. Najsłabszy – siłą rzeczy – jest tu Tatum, który wygląda i zachowuje się właściwie tak samo, jak zawsze. Nie rozrywa wprawdzie skórzanych bokserek i nie pozwala się w sobie zakochać przez sam fakt bycia, ale w jego roli nie ma też nic, czego byśmy już nie widzieli i co pozwalałoby wykraść kolegom z planu uwagę. A ta skupia się najpierw na fachowcach w dziedzinie psychiatrii – ucharakteryzowanej niemal nie do poznania na pierwszy rzut oka Zeta-Jones, której dawno nie widziałam w tak ciekawej psychologicznie roli, i niedocenianego przeze mnie Lawa, którego podejrzewam o bycie jednym z aktorów-kameleonów, którzy mimo braku charakteryzacji i kostiumów, potrafią przebić się przez skorupę schematu roli i zinterpretować ją w bardzo świeży sposób. Wszystkich ich na głowę bije jednak Mara, której „psychiczna” (jak wielu mówiło) rola w niczym nie przypomina poprzedniej, genialnej (i niedoścignionej) kreacji Lisbeth Salander. Totalne wyczucie nastroju, wnikliwa analiza osobowości bohaterki, perfekcyjne zagranie. Oglądanie jej to czysta przyjemność.

 

Klimat intrygi znakomicie podkreśla muzyka Thomasa Newmana, autora niedawnych, równie precyzyjnie oddających osobowość filmu kompozycji do Skyfall. Muzyka, która – znów – przed seansem jest tylko sygnałem, zapowiadającym coś niepokojącego, ale nie robi tak dużego wrażenia, jak w towarzystwie paranoicznych obrazów, ilustrujących lęki głównej bohaterki. Świetna robota, znów.

 

Soderbergh wygrał. Panaceum okazało się jego własnym – nomen omen – panaceum na zwiędnięty mainstreamową rozrywką zmysł twórczy. Skutki uboczne? Brak.

 

Czy polecam? Tak. To naprawdę dobry thriller, który trzyma w napięciu i daje widzowi pole do interpretacyjnego manewru, przemycając przy okazji trochę cyniczny i gorzki komentarz do działań ludzkich. Po prostu – ludzkich.