Nie lubię rozczarowań filmowych. W sumie, kto lubi? Najgorzej wcale nie jest wtedy, gdy przychodzi zderzyć się z rzekomym arcydziełem, który z arcydzielnością w naszym mniemaniu niewiele ma wspólnego. O wiele mniej przyjemne jest pozbawienie nas nadziei na zaspokojenie potrzeby kojącego, filmowego ciepła, wypływającego z mądrej, ciekawej i świeżej fabuły. A tego właśnie oczekiwałam od tego filmu. I właściwie dostałam, tyle że ciepło to wyparowało ze mnie tak szybko jak z filiżanki gorącej herbaty, a fabuła – mimo świeżości i sensowności – śmiertelnie mnie znudziła.

 

Jaka fajna idea. Facet buja w obłokach i najnormalniej w świecie się zawiesza. Od zwykłego doświadczenia dzieli nas tylko możliwość podglądnięcia tego, co pojawiło się w wyobraźni zamyślonego rozmówcy. A wyobraźnia właściciela „sekretnego życia” nie zna granic, bo Walter Mitty (tak, dystrybutor znowu poszedł na skróty i nie odmienił tego nazwiska, w końcu do stawiania apostrofów we właściwych miejscach trzeba mieć habilitację) marzy tylko o jednym: zrobić w życiu coś, co nada jego codzienności choćby odrobinę koloru. Coś, co pokona tę cienką linię dzielącą jego szare życie singla, zatrudnionego w największym amerykańskim tygodniku na pogardzanym przez wielu stanowisku, od treści fotografii, które zawodowo obrabia. Przeżyć przygody, które zna tylko z obrazów. Życiowy nieudacznik – tak dobry, uczciwy, miły i pocieszny, że nie da się go nie polubić.

 

Oczywiście, gdy ten nudny żywot odwraca się do góry nogami, a bohater ma szansę doświadczyć czegoś o wiele bardziej atrakcyjnego od tego, co podpowiadała mu wyobraźnia, akcja nabiera rozpędu. Paradoksalnie jednak, to właśnie sceny biurowe, domowe i plenerowe (spacery Waltera) nadają temu filmowi świeżości i są największym nośnikiem upragnionego ciepła. Im bardziej schodzą na dalszy plan, tym dla fabuły i Bena gorzej. Film staje się kolejnym przygodowym komediodramatem z pozytywnym endem.

 

Możemy, naturalnie, interpretować film, jak chcą krytycy, jako metaforę straconego życia, które może ocalić wiara w siebie i spełnienie marzeń, dywagować na temat trudów życia, bezbarwności dnia codziennego, uczciwości, na której mało kiedy wychodzi się dobrze i tak dalej. To wszystko ładne i prawdziwe jest, ale w żaden sposób nie zmienia faktu, że w filmie idee rzadko bronią się same. Potrzeba czegoś więcej. Tutaj tego więcej nie ma.

 

Ben Stiller – jak wielu aktorów komediowych – został zaszufladkowany i poczuł – również jak wielu ograniczanych z zewnątrz twórców – usilną potrzebę wyjścia ze schematu, który poprzez określone wybory ról został mu narzucony. A że nie jest cierpliwy albo raczej nie wierzył, że pójdzie gładko (i słusznie), uderzył z podwójną siłą – nie tylko zagrał główną rolę w dramacie z komediowym (jednak rzucamy nałóg stopniowo) akcentem, ale jeszcze go wyreżyserował (sprzątając ten stołek sprzed nosa samemu Spielbergowi zresztą). Zawsze gdy myślę o aktorach, którzy próbują przeskoczyć te gatunkowe szufladki, przychodzi mi do głowy Steve Carell. Jemu nie tylko udało się to w 100% (dziś naprawdę bardziej niż z Evanem Wszechmogącym, kojarzę go z rolami w Małej miss, Przyjacielu do końca świata czy Najlepszych, najgorszych wakacjach), ale i wyrobił sobie nową jakość już jako aktor dramatyczny. Chciałabym bardzo powiedzieć kiedyś to samo o Stillerze.
Na razie jednak fakt jest taki, że Sekretne życie Waltera Mitty to po prostu poprawny debiut reżyserki, ale  niewiele wnoszący do dorobku aktorskiego Stillera. I mojego życia wewnętrznego również. Niegłupi to film, ale jednak bardzo średni i mocno nużący.

 

Czy polecam? Niekoniecznie, choć już na etapie dzielenia się pierwszymi wrażeniami, usłyszałam sporo głosów sprzeciwu. Co kto lubi i czego kto akurat potrzebuje.Sami potraficie to ocenić najlepiej.