Film – jako wyraz wrażliwości twórcy i dzieło sztuki – pełni niejednokrotnie funkcję oczyszczającą. Pomaga stawić czoła pytaniom, na które nie umiemy lub nie chcemy odpowiedzieć, zmierzyć się z dylematami, które nami miotają, wreszcie – uporać się z emocjami, z którymi sobie nie radzimy. Taki jest właśnie najnowszy film J.A. Bayony, hiszpańskiego reżysera, który po sukcesie Sierocińca, serialu Dom grozy oraz oscarowego dramatu Niemożliwe coraz sprawniej porusza się po pełnym blichtru Hollywood. Nie tracąc, co ważne, tego, co ma najcenniejsze: wyobraźni, która pomaga mu tworzyć lub adaptować historie w taki sposób, by zachwycały nie tylko formą, ale i przekazem.

 Siedem minut po północy najpierw zaintrygowało mnie zwiastunem. Głęboki, mocny głos Liama Neesona, który w filmie „użycza” sobie tytułowy Potwór (ang. tytuł to A Monster Calls) wypowiadający kwestię „Wow, indeed” (brytyjska klasyka skąpana w potocyzmie, klasa), chłopiec rozmawiający z drzewem, a w tle kadry, efekty i barwy, jakie widzą tylko Hiszpanie. Wyglądało pięknie. I brzmiało pięknie, bo ścieżka dźwiękowa Fernanda Velazqueza, która zachwyciła mnie już przed seansem, okazała się idealnie dostrojona do emocji, które niesie ta historia.

Historia z pozoru prosta, jaką kino nie raz i nie dwa nam pokazywało, a która dla wielu z nas jest niepokojąco bliska. Tym, co odróżnia ją od dziesiątek podobnych opowieści, jest wplątanie w ten ogromny dramat młodziutkiego chłopca, niedopuszczającego do siebie myśli, że jego chora mama wkrótce odejdzie, baśniowej metaforyki. To ona jest tu medium przekazującym uniwersalne prawdy i wartości, o których wszyscy doskonale wiemy i które równie doskonale chowamy głęboko w sobie, nie potrafiąc, a bardziej nie chcąc przyjąć ich do wiadomości.

Wspaniałe jest w tym filmie właśnie to, że nie ma w nim filozoficznych refleksji, przeintelektualizowanego przekazu, który kazałby szukać głębi historii zupełnie poza nami. Prawda, tak jak trudne doświadczenia i emocje – bez względu na to, czy tak jak mały bohater filmu mierzyliśmy się z nimi, czy zostaliśmy przed nimi uchronieni – jest w nas i to tam znajdziemy je w czasie seansu i po nim. I do tego szukania właśnie pięknie inspiruje opowieść Patricka Nessa.

Pozytywny odbiór filmu to też ogromna zasługa odpowiedzialnego za scenografię Eugenio Caballero, meksykańskiego artysty, który stworzył genialny świat Labiryntu fauna (filmu, do którego dotarłam w swoim życiu zbyt późno i który zrobił na mnie tak duże wrażenie, że zachwyt nie mija mi do dziś) i Óscara Faurę, który te baśniowe krajobrazy i wnętrza przekuł na czarujące kadry. Pierwszoplanowe trio aktorskie – młodziutki Lewis MacDougall, Felicity Jones w roli chorej matki i Sigourney Weaver (cudownie ją widzieć na ekranie!) – w żaden sposób nie nadweręża swoich postaci, nie histeryzuje, nie egzaltuje się, co w przypadku takiej historii bywa nagminnie stosowane. Cała trójka doskonale wyczuła swoich bohaterów i nie dodała do ich emocji nic ponad to, co konieczne, a przy tym zagrała tak wiarygodnie, że dopiero podczas napisów końcowych złapałam się na myśli, że przecież to „tylko” aktorzy. Uwierzyć bohaterom i historii, którą niosą, to ogromna wartość filmu.

Czy polecam? Tak. To piękny i mądry film, choć ogromnie smutny – miejcie to na uwadze.